Blog

Dentysta dla Dzieci Tybetu – Dolanji 2009

Na początku był nieśmiały pomysł. Rozmowy z żoną, plany. Następnie rozmowy z Joanną Nieciecką i Anną Szymoszyn z Fundacji Nyatri. Później poznałem Natalię Bieniaszewską, też z Fundacji, która okazała się świetną organizatorką. Osobą niezłomną w załatwianiu mnóstwa spraw, pisaniu, telefonowaniu, wysyłaniu itd.
Zatem bardzo szybko sprawy zaczęły posuwać się naprzód.

Nazwa akcji, opis na stronie Fundacji i mojej, lista potencjalnych sponsorów, setki telefonów, pism, próśb, teksty do gazet, Radio Merkury, Nowy Gabinet Stomatologiczny i DENTOnet jako patroni medialni, raz drobiazg w TVP – kolejne etapy mijały, a my z przerażeniem patrzyliśmy, jak mija czas, a nam wciąż brakuje pieniędzy na zakup wszystkich niezbędnych materiałów.

Jednak Rodzice Serca nie zawiedli. To oni, jako pierwsi, zaczęli wpłacać drobne kwoty na rzecz akcji. Potem przyłączyła się Inicjatywa „Trójmiasto dla Tybetu”, która przekazała nam dochód z koncertu charytatywnego w Gdyni. Następnie wspomogli nas fryzjerzy z warszawskiego salonu Paula&Alexandro. Do pomocy zgłosił się mój kolega, lekarz dentysta Jacek Pawłowski, i zadeklarował chęć wyjazdu. Byłem szczęśliwy.

Później akcja rozkręciła się na całego – wpłacali Darczyńcy z kraju i z zagranicy, małe i większe firmy, przyjaciele praktykujący Jungdrung Bon, a ci, którzy nie mogli nas wesprzeć finansowo, wspierali rzeczowo i duchowo.

Rozwijaliśmy skrzydła.

Bilety zostały zakupione, wizy wyrobione, szczepienia ochronne zrobione w zalecanym terminie.
Wyruszyliśmy: Poznań – Warszawa (pociąg), Warszawa – Helsinki (samolot), Helsinki – Delhi (samolot), Delhi – Solan (autobus De Lux ;-)), Solan – Dolanji (taxi).

O wrażeniach z drogi, i nie tylko, opowiem pewnie wkrótce. Tymczasem skupię się na stomatologii i, co najważniejsze, na dzieciach.

Pierwszym wielkim zaskoczeniem okazał się gabinet, w którym mieliśmy pracować. Poza tym, że z sufitu spadała farba, panował spory bałagan i było brudno, to właściwie warunki do pracy były bardzo dobre. Na początku powyrzucaliśmy wszystkie przeterminowane leki i materiały. Później poukładaliśmy to wszystko, co było na miejscu, i wreszcie rozpakowaliśmy nasze cuda: unit przenośny, skaler, plomby, płukanki, pasty, nitki dentystyczne, rękawiczki, materiały dydaktyczne i setki drobnych, choć ważnych przedmiocików.

Dzieci, na naszą prośbę, wykonały rysunki, które powiesiliśmy na ścianach, co znacznie umiliło wnętrze. Poprosiliśmy także Sharipa i Tsewanga, żeby napisali po tybetańsku „Welcome to the dental paradise”, i powiesiliśmy ten uroczy napis na drzwiach. Już tego samego dnia zaczęli przybywać pierwsi pacjenci z klasztoru Menri.

Nazajutrz ruszyliśmy pełną parą i pracowaliśmy od rana do wieczora, z przerwą na obiad. Przyjęliśmy 70 osób. Byli to głównie mali mnisi oraz ludzie z okolicznych wiosek. W BCH udało się wszystko dogadać i zorganizować kolejność przychodzenia dzieci. Zaczęliśmy od najmłodszych i tak po kolei, klasami, aż po najstarsze. Wielkim wsparciem była dla nas Karma Dolma z BCH, która doskonale sterowała ruchem w gabinecie, wpisywała często do kart to, czego nie zrozumieliśmy, pilnowała porządku w poczekalni i w gabinecie. Szczerze mówiąc, z porządkiem nie było najmniejszego problemu. Dzieciaki są po prostu świetne, grzeczne, miłe, otwarte i bardzo, ale to bardzo wytrzymałe.
Po kilku dniach udało nam się opanować podstawowe zwroty (fonetycznie):

Ka Dang – otwórz buzię
Ka Tsum – zamknij buzię
Lokaczery – ile masz lat
Siegomare – nie martw się
Ma siuk – usiądź
Ma juk – wypluj
Par – zdjęcie

I oczywiście przewspaniałe Tashi Delek – pozdrowienie, które jest z pewnością najczęściej słyszanym wyrażeniem w Dolanji. Wspaniałe!

Proszę, wyobraźcie sobie maluchy składające w geście powitalnym rączki i mówiące Tashi Delek! Dla mnie – poezja.
Z biegiem czasu system przyjmowania pacjentów, sprzątania, wpisywania do dokumentacji, sterylizacji itd. opanowaliśmy, śmiem twierdzić, do perfekcji. Oczywiście bez Karmy Dolmy, Youngdrung Wosera, Tsewanga i Sharipa byśmy zginęli, ale…

Udało się!

Przyjęliśmy 481 pacjentów. Niektórzy przychodzili więcej niż raz, więc w sumie było to 568 wizyt.
Mieliśmy niewiele czasu (4 tygodnie), ale biorąc pod uwagę wytrzymałość i posłuszeństwo pacjentów, przyzwoity sprzęt oraz, generalnie rzecz ujmując, nie taki zły stan jam ustnych, jakiego się spodziewałem, udało nam się zrobić badanie dentystyczne wszystkim dzieciom. Ponadto wykonaliśmy oczyszczanie złogów nazębnych (kamień, osad), lakowanie bruzd zębów trzonowych stałych, impregnację ubytków w zębach mlecznych, plombowanie ubytków glasjonomerami oraz kompozytami, ekstrakcje zębów nienadających się do leczenia, a także zębów ewidentnie nieprawidłowo położonych u wszystkich dzieci z BCH oraz u większości małych mieszkańców BCWC (klasztor). Przyjęliśmy również wielu pacjentów z okolicznych wsi, a nawet 3 osoby z miasta Solan.

Głównym problemem był kamień nazębny, zła higiena jamy ustnej oraz ubytki. Mimo to większość dzieci miała nie więcej niż jeden ubytek. Sporadycznie pojawiały się osoby z kilkoma „dziurami”. Dość częste są wady zgryzu, głównie stłoczenia oraz braki zawiązków zębów stałych. Generalnie jednak uśmiech dzieci wygląda całkiem ładnie. Przy okazji zauważyliśmy dość częste problemy z bakteryjnym i grzybiczym zapaleniem skóry, dodatkowo katar oraz kaszel, czasem niedosłuch.

Dzieci są bardzo wytrzymałe na ból. Stosowaliśmy znieczulenia, ale głównie do ekstrakcji. Nawet najgłębsze ubytki udawało się opracować i leczyć „na żywca”. Nawet jeśli dziecko odczuwało ból, to świetnie sobie z nim radziło. Niezwykle rzadko zdarzało się, że ktoś się bał lub popłakiwał. Maluchy obdarzyły nas wielkim zaufaniem i były bardzo otwarte. Zawsze życzyłbym sobie takich pacjentów w Polsce. (Tutaj pozdrawiam moich pacjentów)
Atmosfera na miejscu była bardzo gościnna, wręcz serdeczna, i to zarówno ze strony osób z BCH, jak i z klasztoru oraz „naszego” Bon Healthcare Centre, któremu szefował Paljor. Początkowa nieśmiałość szybko zmieniła się w otwartość i serdeczność.

To także zasługa Joanny Niecieckiej, Ani Szymoszyn oraz Krzysztofa Kędzierskiego. W pierwszym tygodniu, kiedy nie pracowaliśmy w gabinecie, dzięki Ani i Joannie poznaliśmy cudownego Kelsanga Dhondupa z BCH, samego guru – Jego Świątobliwość Opata Klasztoru Menri, oraz kilka innych ważnych osobistości. Wszędzie przyjmowano nas z wielką serdecznością i dobrą herbatą.

Najprzyjemniejszy był jednak, oczywiście, kontakt z dziećmi.
To niezwykle ciepłe, wesołe i sympatyczne istoty. Czy mieliśmy do czynienia z pięciolatkami, czy z osiemnastolatkami, zawsze szybko znajdowaliśmy wspólny język, i to nie tylko angielski. Oczywiście problem komunikacyjny często się pojawia. Znajomość angielskiego u poszczególnych dzieci jest bardzo różna, ale jeśli się chce i kiedy dzieci są w grupce (a właściwie zawsze są), to można się z powodzeniem porozumieć, i to na całkiem różne tematy. Dzieci, jak to dzieci, potrzebują obecności dorosłych, rozmowy, kontaktu, czułości. Pewnie dlatego tak często brały nas za rękę lub najzwyczajniej były z nami. Rysowały dla nas, śpiewały, tańczyły albo po
prostu się wygłupiały. Było naprawdę wesoło.

Raz wybraliśmy się na piknik nad rzekę, innym razem – nad wodospadzik. Raz zamówiliśmy z Jackiem 60 pierożków „momo”, jednak pani we wsi się pomyliła i zrobiła 360! Cóż, taki jest mój tybetański… Co robić, wzięliśmy wszystkie ze sobą. Chłopcy nieśli wielkie siaty na głowach, a dziewczynki – w rękach. Nad rzeką, kiedy już tam dotarliśmy, okazało się, że wystarczyło 15 minut, by cały zapas pierożków został zjedzony. Takie apetyty mają dzieciaki! Ja sam myślałem, że nie dojdę z powrotem do BCH – brzuch mnie bolał z przejedzenia i ze śmiechu. Skakaliśmy po kamieniach, oglądaliśmy rybki, nawet wykąpałem się z „tigerami” (tak nazywali siebie chłopcy) w rzece, ale woda była tak zimna, że kąpiel nie trwała długo. Jacek też wydawał się nieźle bawić, choć mimo młodszego wieku, jest chyba poważniejszy ode mnie.

Na takich wycieczkach byliśmy opiekunami dzieci, to oczywiste, ale one także opiekowały się nami. Wybierały zawsze najkrótszą drogę (nie zawsze najprostszą), pomagały nam nieść torby lub plecaczki, rozweselały. Mogę je chwalić, chwalić i tylko chwalić – bez końca. A do tego są dzielne i twarde. Byle skaleczonkiem czy katarem się nie przejmują. My przy nich byliśmy lekomanami i hipochondrykami.

Czas spędzony z nimi na piknikach, na wycieczce do Shimli, którą zrobiliśmy z Joanną i Krzychem, odwiedziny w BCH i u nas czy ich wręcz aktorskie przedrzeźnianie nas po „godzinie higieny”, którą zorganizowaliśmy w BCH, to chwile wielkiej radości i ciepła, które z pewnością na zawsze pozostaną w naszej pamięci i sercach.

Mam nadzieję, że zdjęcia, które pojawią się wkrótce w galerii Fundacji, choć troszkę przybliżą Wam wszystkim dzieci, BCH, Dolanji i cały niesamowity klimat tego miejsca…

Pozdrawiam serdecznie
Bartek Niedziółka