Blog

O tym, jak Jasiu odwiedził Tashi, jak Bhu-Lhakpa wychodził sobie tatę, a mała Lhakpa sama wybrała mamę

O TYM, JAK JASIU ODWIEDZIŁ TASHI, JAK BHU-LHAKPA WYCHODZIŁ SOBIE TATĘ, A MAŁA LHAKPA SAMA WYBRAŁA MAMĘ, czyli relacja z pobytu Fundacji Nyatri i grupy Sponsorów w tybetańskim sierocińcu Bon Children’s Home w Dolanji w Indiach, luty – marzec 2006.

Jak co roku, także i tej zimy pojechaliśmy odwiedzić naszych podopiecznych z sierocińca w himalajskiej wiosce Dolanji. Przyjechali także Natalia, Beata i Adam z Fundacji Nyatri, silna grupa pod wezwaniem, czyli sześciu sponsorów małych Tybetańczyków oraz nasz dziesięciomiesięczny Jasiu, który stał się główną atrakcją dla miejscowej ludności.

W ramach przedwyjazdowego szału robienia zakupów, rzuciliśmy hasło małych prezencików i w ten sposób zostaliśmy obdarowani ponad trzydziestoma paczkami i pakami od Mam i Tatusiów Serca oraz kilkoma kartonami misiów pluszowych, lalek, samochodów, bluz, spodni i wszelkiej maści zabawek. Na lotnisku musieliśmy przeprowadzić rozwiniętą na szeroką skalę agitację wśród obsługi Aeroflotu, co zaowocowało władowaniem się do samolotu z darami o łącznej wadze ponad 100 kg.

Po przylocie do Delhi i całodniowej jeździe autobusem dotarliśmy w końcu do naszej ukochanej wioski Dolanji. Wieść, że przyjechali Polacy rozniosła się lotem błyskawicy i nie zdążyliśmy jeszcze dobrze odsapnąć, a już zza drzew na przeciw Domu Dla Gości wychylały się małe, czarne, kudłate główki z szeroko rozdziawionymi od ciekawości buźkami. Wieczorem poszliśmy przywitać się z Kelsangiem Dhondupem – sekretarzem BCH i zastępcą dyrektora, Nyimy Dakpy Rinpocze, oraz z dziećmi i pozostałymi pracownikami: Panem Od Dyscypliny – Kiela, dwiema nianiami, kucharzem i higienistą. Nyima Dakpa Rinpocze przebywał w tym czasie w Stanach Zjednoczonych i nie udało nam się spotkać w czasie naszej wizyty.

Zbliżając się do ogrodzenia terenu sierocińca, usłyszeliśmy wołania „Anya! Anya! Tasiangmo! Tasiangmo!” i już wiedziałam, że dzieci mnie rozpoznały i że moja mała Tashi Wangmo wie, że przyjechałam. Jak tylko nas zobaczyła, rzuciła się nam z radości na szyję. Jejku, jak ona urosła! Tomek odwiedził Tashi trzy miesiące wcześniej, lecz ja nie widziałam się z nią dwa lata. Bardzo stęskniłyśmy się za sobą, więc obie wybuchłyśmy płaczem, jak fontanny. Zawisła mi na szyi, a ja przypomniałam sobie wtedy, jak dwa lata wcześniej przez kilka tygodni robiłam różne podchody i sztuczki, żeby mała, smutna i nieufna względem białych siedmiolatka dała się trzymać za rękę. Po chwili dotarło do mnie, że Jasiu nie siedzi przy mojej nodze, lecz przekazywany jest z rąk do rąk przez zaaferowanych, małych Tybetańczyków, którzy po raz pierwszy w życiu zobaczyli białego bobasa. Każdy chciał go potrzymać i dać buzi, lecz w końcu zarządziła porządek nasza Tashi i z wielką powagą zabrała nowego braciszka pod swoje skrzydła.

A w tym czasie cała nasza grupa sponsorów, w tym i Adam z Beatą, rozproszyli się po sierocińcu oglądając budynki, rozmawiając z młodzieżą, pstrykając zdjęcia na prawo i lewo. I Jak zwykle w takim momencie, wszystkie nasze Panie zalały się łzami. Widać było, że są szczęśliwe, będąc tu na miejscu, a równocześnie powalone obrazem, który do nich z całą swoją mocą dotarł: 280 dzieci wybiegających z nadzwyczaj skromnie wyposażonych, kilkudziesięcioosobowych sypialni, dzieci ubranych w zniszczone, często za małe lub za duże szkolne mundurki, maluchów zasmarkanych, podrapanych, ale radosnych i żywych, przekrzykujących się wołaniami „Indzi! Indzi!”, co jest skrótem od słowa „English” i oznacza każdego białego; wszyscy stłoczeni na małym placu w centrum sierocińca i na alejkach wzdłuż domów mieszkalnych – prawdziwa, tybetańska Wioska Dziecięca. A wśród nich tylko dwie nianie, dwóch opiekunów i ośmiu Polaków zupełnie zaskoczonych tym wybuchem radości i zadziwienia na ich widok. Zaskoczonych jednak przede wszystkim swoją emocjonalną reakcją w zetknięciu z osieroceniem tak wielu dzieci i przejmującą biedą, jaka je dotknęła. Każdy próbował ukryć łzy, ale tylko Panom się to udało.

Odszukałam z Kelsangiem dzieci Polaków z naszej grupy, żeby ich sobie wzajemnie przedstawić. Sponsorzy byli onieśmieleni równie mocno, jak ich dzieci, które właśnie dowiedziały się, że ci biali ludzie przewędrowali pół świata tylko po to, by się z nimi zobaczyć, by spędzić z nimi czas i zaprzyjaźnić się. Tsering o łobuzerskim spojrzeniu podała rękę Joannie i cichutkim głosikiem spytała się Kelsanga, czy może mówić do tej pani „mamo”. Joanna przytuliła Tsering i już było wiadomo, że te dwie dziewczyny spędzą ze sobą każdą wolną chwilę. Iwona i Dawa, Andrzej i Khandro – dla wszystkich był to chyba jeden z najważniejszych dni w życiu.

Przybiegł w końcu ze szkoły nasz ulubieniec Bhu Lhakpa. W czasie naszej pierwszej wizyty nie odstępował nas na krok, gdziekolwiek się znaleźliśmy, zawsze w pobliżu był Lahkpa. Dzięki temu „wychodził” sobie sponsora. Jak tylko Adam dwa lata temu poprosił nas przez internet o wybór dla niego dziecka, wiedzieliśmy, że będzie to ten zawsze milczący, lecz sprytny i cierpliwy maluch. Teraz w końcu Lhakpa doczekał się spotkania ze swoimi sponsorami. Nieśmiały, skromny, ale nadzwyczaj szczęśliwy – tak bardzo, że calutki dzień jego buzia uśmiechała się od ucha do ucha, a czapkę, którą dostał od Beaty, nie zdejmował przez cały miesiąc nawet do snu! Kiedy po dwóch tygodniach jego Rodzice Serca musieli wyjechać, Lhakpa płakał przez cały dzień. Oglądał wspólne zdjęcie, nosił swoją czapkę i płakał, płakał, płakał. I znów nie odstępował nas na krok, a gdy od czasu do czasu dyskretnie spoglądał na zdjęcie z Adamem i Beatą, uśmiechał się do nich i ocierał oczy.

Siedzimy w biurze u Kelsanga, czekamy na inne dzieci, a tu pewnym krokiem wchodzi rezolutna czterolatka, wskakuje na kolana zupełnie zaskoczonej Pani B.P., przytula się i zasypia z palcem w buzi. Pani B.P. boi się poruszyć, żeby jej nie zbudzić i siedzi tak ze dwie godziny, głaszcząc małą po obciętej na jeża główce i przyglądając się jej odmarzniętym, tybetańskim policzkom. Pytam się Kelsanga, co to za maluch? To Mała Lhakpa, parę dni temu dołączyła do swojej siostry Tsering w sierocińcu i bardzo tęskni za mamą. Pani B.P. już wiedziała, że to nie ona wybrała dziecko do sponsorowania, tylko ono wybrało sobie ją. Obie dziewczyny chodziły wszędzie razem, rozmawiały ze sobą po polsku, śpiewały polskie piosenki i recytowały polskie wyliczanki. I od czasu do czasu Pani B.P. uczyła sprytną Lhakpę dobrych manier dla małych dam.

Gdy przywitaliśmy się ze wszystkimi, rozległ się gong i błyskawicznie cały tłum ruszył w stronę stołówki na kolację. Zapadła cisza i zrobiło się pusto. A my w pokorze i zadumani ruszyliśmy pod górę w stronę naszego domu, by szykować prezenty i dary dla jak największej ilości dzieci.

Wiele zmieniło się w BCH przez ostatnie dwa lata. Na początku 2004 roku tylko najstarsze dziewczynki mieszkały w nowym, porządnie wybudowanym domu. Reszta dzieci nadal egzystowała w zatęchłych barakach. Ruszyła wtedy dopiero budowa domów dla dzieci, finansowana przez szwajcarską organizację S.O.S. Children’s Village, znaną w Polsce jako „S.O.S. Wioski Dziecięce”. Plac na środku sierocińca nie był jeszcze zagospodarowany, a dzieci myły się na dworze przy kranie wodą z węża. Teraz, w lutym 2006, teren sierocińca jest nie do poznania! Trzy nowe budynki, już zamieszkane przez chłopców, wyposażone w nowe, metalowe łóżka z zamykanymi na kłódkę szafkami, plac zabaw dla najmłodszych dzieci, kort do gry w krykiet i koszykówkę, izolatka z pokojem lekarskim, budynek gospodarczy z pralnią i łazienką, gdzie stoją 3 wielkie, półautomatyczne pralki, mały budynek, w którym znajduje się pokój Kiely oraz pokój gościnny i kuchnia dla rodzin odwiedzających swoje dzieci, wokół sierocińca płot, zabezpieczający przed złodziejami (wcześniej zdarzało się, że Hindusi kradli suszące się na sznurkach rzeczy), betonowe zejście do sierocińca oświetlone lampami (dotychczas było to zejście raczej dla kozic niż ludzi i jedną z polskich sponsorek przyprawiło o gips w 2005 roku) oraz nowa budowa domu dla najmłodszych dziewcząt, która ma się zakończyć w 2007. Widać, że władze sierocińca bardzo mądrze i uczciwie gospodarują pieniędzmi, które otrzymują. Byłam pod wielkim wrażeniem tych wszystkich zmian, choć nadal zdawałam sobie sprawę, jak wiele jeszcze trzeba pomóc.
Na drugi dzień czekało nas radosne zadanie: wyszukać prawie 50 dzieci sponsorowanych przez Polaków i wręczyć im upominki od ich opiekunów oraz zgromadzić najmłodsze dzieci sierocińca i rozdać im przywiezione zabawki. Mieliśmy także odzież dla dzieci i młodzieży oraz lekarstwa i środki opatrunkowe dla higienisty prowadzącego apteczkę. Dla tych dzieci, dla których polscy opiekunowie nie mieli możliwości podać nam przed odlotem prezentów, przygotowaliśmy dary z przywiezionych zabawek i szkolnych akcesoriów. Zależało nam na tym, by wszystkie tzw. polskie dzieci dowiedziały się o swoich Rodzicach Serca w uroczysty sposób.

Obładowani po zęby zeszliśmy do sierocińca. Dzieci, widząc z dala, co się święci, zbiegły się pod biuro Kelsanga. Trzeba było opanować ten żywioł. Wyciągnęłam listę i powiedziałam: „Uwaga! Kogo odczytam, niech zaraz tu przyjdzie i ustawi się przed drzwiami biura”. I zaczęłam wykrzykiwać imiona. W błyskawicznym tempie dzieci ustawiły się w kolejce. Odczytywaliśmy imię z listy, dziecko wchodziło do środka, wręczaliśmy prezent przywieziony z Polski, a Kelsang informował zaskoczonego malca, że to jest dar od jego „Mamy” i „Taty” z dalekiego kraju, którzy troszczą się o niego i myślą o nim codziennie. Wiele dzieci dopiero teraz dowiedziało się, że mają Rodziców Serca. Internet od roku nie działa w wiosce i do Kelsanga nie dotarł spis nowych sponsorów, który wcześniej wysłałam. Lalki, plecaki, misie, samochody, piórniki, książki, skakanki, piłki, paletki, pisaki, kredki, wszelakiej maści gry, zabawki i przybory szkolne, bluzki, kurtki, spodnie, sukienki i wiele, wiele innych wspaniałości, na widok których buzie otwierały się z radości, a oczy świeciły jak kolorowe gwiazdki.

Kiedy już rozdaliśmy paczki od sponsorów, zostało jeszcze kilka kartonów misiów i samochodów dla ponad setki najmłodszych mieszkańców BCH od Państwa Chełstowskich i Czwaczków z Warszawy oraz od kilku innych polskich rodzin. Kelsang wydał komendę i w mgnieniu oka zbiegły się maluchy do stołówki.

Radości było co niemiara! Jak tylko dzieci dostały upominki ruszył „handel wymienny”: misiu za samochodzik, lalka za misia, spinki za gumki, gwizdki za długopisy. W całej wiosce można było spotkać roześmiane dzieci z misiami za pazuchą.

Przez kolejne 3 tygodnie pobytu w Dolanji rozmawialiśmy z Kelsangiem o potrzebach mieszkańców Bon Children’s Home, sprawdzaliśmy stan zdrowia dzieci, dowiadywaliśmy się o ich postępach w szkole i na zawodach sportowych i spędzaliśmy z nimi całe dnie od rana do wieczora. Najbardziej powszechne dolegliwości u dzieci, to:

  1. problemy trawienne z powodu monotonnej diety i nadużywania ostrych, indyjskich przypraw.
  2. problemy z układem oddechowym wynikające z różnicy temperatur między dniem a nocą oraz z braku ogrzewania w czasie zimy. Dzieci mają wychłodzone płuca i oskrzela.
  3. choroby skórne wynikające ze złego stanu higieny, braku gorącej wody i letniej plagi moskitów.
  4. stany depresyjne i lękowe z powodu traumatycznych przeżyć i rozłąki z domem.

Do najważniejszych obecnie potrzeb BCH należą:

  1. stypendia edukacyjne dla absolwentów szkoły w Dolanji, którzy zdali pozytywnie egzamin końcowy i mają możliwość kontynuowania nauki w collegu w mieście. Utrzymanie ucznia poza BCH jest o wiele droższe, dlatego konieczne jest znalezienie dla nich sponsorów, którzy mogliby wpłacać na utrzymanie studentów po 75 USD miesięcznie. Obecnie jest w BCH ponad dwudziestu nowych absolwentów.
  2. sponsoring indywidualny. Wciąż potrzebni są nowi sponsorzy dla dzieci, których z roku na rok jest coraz więcej. Od stycznia 2005 do lutego 2006 przybyło 30 nowych dzieci.
  3. zainstalowanie systemu centralnego ogrzewania w sypialniach i do podgrzewania wody do mycia. W zimie w Dolanji jest zimno, a dzieci mieszkają w nie ogrzewanych budynkach, piorą i myją się w zimnej wodzie. Dlatego bardzo często większość z nich, szczególnie małe dzieci, choruje na przeziębienie, grypę, zatoki.
  4. wybudowanie prostej łaźni. Wiele dzieci choruje przewlekle z powodu wyziębienia organizmu. Gdyby miały możliwość regularnego korzystania z gorącej łaźni w zimie, zmniejszyłaby się liczba zachorowań.
  5. dofinansowanie i urozmaicenie diety. Dzieci jedzą wystarczająco dużo, ale z przyczyn finansowych – ubogo i jednostajnie. Zła dieta w dużej mierze przyczynia się do gorszego rozwoju dziecka i częstszego zapadania na choroby. Dzieci piją zdecydowanie za mało mleka – jedynie jako dodatek do porannej herbaty. Nie jedzą żółtych serów, nie wspominając o jogurtach. Jajka i masło dostają tylko raz w tygodniu na śniadanie, a mięso jeszcze rzadziej. Sporadycznie jedzą surowe warzywa, a z owoców tylko banany i pomarańcze i to nie każdego dnia. Inne owoce są zbyt drogie i stanowią prawdziwy rarytas na święta. Nie piją soków ani herbat ziołowych. Nie znają kompotów. Ze zbóż jedzą tylko ryż i pszenicę (z której robi się ćapati). A oto przeciętne dzienne menu: na śniadanie herbata z mlekiem i ćapati, a w niedzielę dodatkowo dżem lub masło; na obiad około 13.00 ryż z ziemniakami lub warzywami sezonowymi, niekiedy z białym serem lub soczewicą; po szkole, około 16.00 słodka herbata i owoc lub w święta ciasteczko, na ogół herbatnik lub faworek; na kolację o 19.00 gęste zupy warzywne z makaronem zwane thintuk i thukpa, na zmianę z ryżem i soczewicą.
  6. zakup wyposażenia do nowopowstającego domu dla najmłodszych dziewczynek: łóżka, materace, szafki, półki, stoliczki, krzesła, armatura łazienkowa, lampy, firanki, maty, poduszki, śpiwory, koce, kapy.
  7. zakup kolejnych trzech pralek półautomatycznych (te trzy, które już są, to za mało na ponad 280 mieszkańców).

Na prośbę polskich sponsorów przez kilka dni robiliśmy zdjęcia, krótkie wywiady z dziećmi i mierzyliśmy je: wzrost, szerokość w pasie, długość rękawa, nogawki i stopy. Niektóre z dzieci były tak nieśmiałe, że nie dały się sportretować.
W sobotę rano dostaliśmy pozwolenie na zabranie grupy dzieci na wycieczkę do miasteczka Solan. Pojechało z nami dziesięć dzieci. Kiela przyprowadził wszystkie odświętnie ubrane na przystanek autobusowy. Niektóre z nich po raz pierwszy jechały miejskim autobusem. Na widok ogromnej ilości samochodów, sklepów i ludzi były onieśmielone i troszkę przestraszone, ale po pierwszej wizycie w kawiarni i centrum handlowym szybko zapomniały o strachu. Postanowiliśmy zaopatrzyć dzieci w to, co najbardziej potrzebują. Same zresztą były w tej materii najlepszymi przewodnikami, pokazując, co by chciały dla siebie i swojego rodzeństwa: nowe szkolne mundurki i buty, klapki, adidasy, dżinsy, bluzki, spódniczki, chusteczki, bielizna, szczoteczki do zębów, pasty, kremy, szampon i oliwka do włosów (Indusi, Nepalczycy i Tybetańczycy po myciu smarują włosy oliwką, by były idealnie czarne i połyskujące, i nie rudziały na słońcu), mydło, grzebienie, spinki i gumki do włosów, tornistry, przybory szkolne, kolczyki, wiadra do
mycia, ręczniki i oczywiście słodycze i gumy do żucia.

Wyjazd do Solan z grupą dzieci to już tradycja. Za każdym razem, gdy w Dolanji są Polacy, zabierają swoje dzieci i te sponsorowane przez przyjaciół na wycieczkę do miasteczka. Dzieci były bardzo szczęśliwe. Z zapartym tchem opowiadały innym, jak było na wycieczce i ze wszystkimi dzieliły się słodyczami, które przywiozły. Zakupione kije do krykieta od razu poszły w ruch. Rozegrano na podwórku pasjonujący mecz z udziałem najlepszych miejscowych zawodników. A w poniedziałek rano nowe mundurki i buty pomaszerowały dziarsko do szkoły. W trakcie naszego pobytu w Dolanji przyjechała także rodzina z Kanady. Po odwiedzinach w sierocińcu zostali sponsorami małej dziewczynki. Widząc nasze roześmiane dzieci wracające z wycieczki do Solan, i oni na drugi dzień zabrali swoją dziewczynkę i jej siostrę na zakupy do miasteczka.

W czasie naszego pobytu trwały cały miesiąc święta tybetańskiego Nowego Roku. Przez ten czas na terenie klasztoru odbywały się uroczystości, w których popołudniami uczestniczyły dzieci, tym bardziej, że właśnie w lutym zakończył się rok szkolny i rozpoczęły wakacje. Najstarsi zdawali końcowe egzaminy i w nerwach czekali na wyniki, które dotarły do BCH w połowie marca. Zanim rozpoczęła się przerwa w szkole, co rano budziły nas chóralne modlitwy dzieci dobiegające z internatu dla małych mnichów, położonego na wzgórzu oraz z sierocińca w dolinie. Po czym radosne okrzyki dzieci zbiegających do szkoły, informowały nas, że zaraz usłyszymy uroczysty apel. Codziennie od poniedziałku do soboty szkoła zaczyna się apelem: orkiestra gra hymn, dzieci śpiewają i zgodnie z rytuałem klasa za klasą wchodzą do swoich sal. My zaś przy porannej kawie obserwowaliśmy tę brytyjską kindersztubę z naszego tarasu. A gdy rozpoczęły się wakacje, zamiast porannego apelu, co rano na naszym tarasie witała nas grupa roześmianych dzieci, które były bardzo szczęśliwe, że mogą spędzić z nami dzień.

Na święta przyjechała do Dolanji młodzież ucząca się już w szkołach wyższych poza wioską. Najbardziej spektakularnymi rytuałami tybetańskiego Losaru są: palenie karteczek z modlitwami w ognisku, zwane lungta, taniec masek, zwany czam, pokaz wielkiej thanki oraz nocne obchodzenie świątyni, w czasie którego wszyscy starają się zapalić jak najwięcej świeczek. Młodzi Tybetańczycy uczestniczą w uroczystościach i w ten sposób poznają swoją religię i tradycję. A my staraliśmy się wszędzie im towarzyszyć.

Urządziliśmy także spotkanie przy herbatce, zapraszając do stołówki Domu dla Gości grupę dzieci z BCH. One odwdzięczyły się występem śpiewając dla nas i tańcząc. W słoneczne popołudnie wybraliśmy się na wycieczkę po okolicy. Odwiedziliśmy rodzinę Tybetańczyków o blond włosach – zjawisko bardzo rzadkie w tej rasie. Nadal funkcjonuje wśród Tybetańczyków przekonanie, że wioska, w której rodzą się dzieci z jasnymi włosami jest szczęśliwa. Zawędrowaliśmy do nowopowstałego żeńskiego klasztoru dla mniszek. W 2004 roku było ich tutaj zaledwie kilka. Teraz mieszka już ponad 40 kobiet i małych dziewczynek. Z ich świątyni rozciąga się przepiękny widok na położony na przeciwległym wzgórzu męski klasztor Menri, który wciąż się rozbudowuje. W ciągu ostatnich dwóch lat oddano do użytku budynek biblioteki wraz z salą medytacyjną, dom dla praktykujących oraz pomieszczenia instytutu naukowego.

Kiedy zbliżał się czas wyjazdu poprosiliśmy wszystkie dzieci sponsorowane przez Polaków o przygotowanie dla swoich Rodziców Serca krótkie listy. Prawie wszystkie dzieci, nawet te, które nie umieją jeszcze pisać i czytać i nie znają angielskiego, przygotowały listy lub laurki. Niektóre z nich były przepiękne. Młodszym dzieciom pomagały starsze.

Z ciężkim sercem opuszczaliśmy Dolanji w połowie marca. Pogoda nawet chyba była smutna, bo w ostatni dzień spadł wielki grad i nagle, na chwilę, zrobiło się zupełnie biało. Tak trudno nam się było rozstać. Wszyscy płakaliśmy, a dzieci szczególnie. Obiecaliśmy im jednak, że co roku zawsze ktoś z Polski do nich przyjedzie. To nie będzie chyba trudne, zważywszy na fakt, że spośród wszystkich darczyńców BCH na świecie największą grupę stanowią Polacy. We wrześniu wraca do swojej Tsering Joanna, w październiku po raz pierwszy odwiedzi swojego Sangpo Emilia, a Tomek, ja i Jasiu będziemy w Dolanji w grudniu. Mamy nadzieję, że w 2007 roku polscy sponsorzy będą równie często odwiedzać swoje tybetańskie dzieci.

Dzieci i polscy sponsorzy. Dolanji 2006. Fot. A. Szymoszyn  grupa dzieci z BCH z jedną z Mam Serca z Polski. 2006

Rodzice Serca z Fundacji Nyatri ze swoimi podopiecznymi_Dolanji luty 2006  Tashi Wangmo B i Dawa Palmo B z Jasiem - pierwsze spotkanie_Dolanji luty 2006. Fot. A. Szymoszyn

Jasiu z dziećmi z BCH_Dolanji luty 2006,fot. A. SZymoszyn  Jaś z dziewczynkami-mniszkami. Dolanji 2006

Rozdawanie prezentów od Rodziców Serca z Polski_Dolanji luty 2006,fot. B. Oleksy  rozdawanie prezentów od Rodziców Serca z Polski_Dolanji  II 2006, fot. B. Oleksy

Fundacja Nyatri z Mr. Kelsangiem w biurze BCH_luty 2006, fot. A. Sanocki  Fundacja Nyatri rozpakowywuje w BCH dary przywiezione z Polski_2006_fot. B. Oleksy

Bhu Lhakpa dostał od Rodziców Serca nowy dres_Dolanji 2006  Khandro dostała od Rodziców Serca książki do nauki angielskiego_Dolanji 2006

Rodzice Serca z podopiecznymi_Dolanji 2006  Każdy maluch dostał zabawkę z Polski_Dolanji 2006, fot. B. Oleksy

Chłopaki z BCH_Dolanji 2006, fot. B. Oleksy  Tashi Wangmo B i Dawa Palmo B w wieku 9 lat_Dolanji_luty 2006_fot. A. Szymoszyn

Bhu Lhakpa z Małą Lhakpą_marzec 2006_Dolanji_fot. A. Szymoszyn  Tomek Szymoszyn z Jasiem i chłopakami_Dolanji marzec 2006, fot. A. Szymoszyn

 

dzieci z BCH_2_2006  Adam Sanocki z logo Nyatri przed wejściem do biura BCH_fot. B. Oleksy 2006